Jak to się mówi, czyli wihajster
– Mam dzisiaj takie gorące małże, nie wiem czemu. Może będę chora – rzekłam zadumana.
– Co? – Kanaroniemiec zmarszczył brwi wielce zdziwiony, bo ta konwersacja nie odbywała się nad żadnym talerzem owoców morza, a jedynie przy kubku kawy.
– No, małże, przecież tak się mówi – odrzekłam, klepiąc się wymownie po policzkach. – Takie gorące się robią czasami.
Buchnął śmiechem i zaczął mi tłumaczyć, że to są policzki mejillas (czyt. mehijas), a nie małże mejillones (czyt. mehijones).
Kolejna z ostatnich językowych wpadek odbyła się już w szerszym gronie. Opowiadałam Kanaryjczykom o moim obserwacjach tutejszej ludności.
– I wiecie, zauważyłam, że jest taka moda, młodzi chłopcy i mężczyźni nakładają dużo żelków na włosy. Robią sobie z włosów taki grzbiet górski pośrodku głowy – gestykulowałam wymownie.
– Oni sobie nakładają żel gomina, a nie żelki gominolas. Żelki to są te słodkości do jedzenia, takie misie – wyjaśnił mi Rzecznik.
Błędy językowe. Nasz chleb powszedni. Obiecałam sobie w życiu dwie rzeczy. Gdy kupiłam mój wyśniony, wymarzony samochód, że nigdy nie będę się przejmować, kiedy go zarysuję. Na wszelkie rysy, obtłuczenia, lekkie wgniecenia blachy, potłuczone reflektory reflektuję wzruszeniem ramion. A kiedy zamieszkałam w Hiszpanii i zabrałam się za naukę języka, przyrzekłam sobie uroczyście, że nie będę się przejmować błędami. Po co martwić się czymś co nieuniknione? Co pojawia się regularnie i wiadomo, że kiedyś nastąpi, niczym wschód i zachód słońca, niczym rąbnięcie prosto w słupek na tych wąziutkich parkingach, niczym pomylenie małży z policzkami, błędna koniugacja, źle dobrany czas gramatyczny. I choć mówię już po hiszpańsku świetnie, uczę innych, i na deser łykam Don Kichota w oryginale, to wciąż mi się zdarza palnąć coś, po czym w towarzystwie robi się wesoło.
Zresztą nie byłam nigdy w sytuacji, by ktoś źle zareagował. Ludzie są sympatyczni, tłumaczą, pomagają. Dotyczy to nie tylko Hiszpanów, ale i Niemców, gdy dukam po niemiecku, Włochów, gdy wymyślam nieistniejące słówka, Portugalczyków, gdy rysuję w powietrzu to, co chcę powiedzieć, bo portugalskiego nie znam ni w ząb. Jedynie od czasu do czasu Francuzi wzdychają wymownie, przewracają oczami i dziwią się, że nie mówię po francusku. Dla każdego, komu przeszkadzałyby moje błędy językowe, mam przygotowaną odpowiedź: w takim razie porozmawiajmy po polsku, po polsku mówię świetnie.
Życie na Wyspach Kanaryjskich to jeden nieustający językowy miks. Najpierw trzeba było ogarnąć hiszpański, później zabrać się za niemiecki, w międzyczasie zaprzyjaźnić się z włoskim. Osłuchałam się jeszcze ze szwedzkim i islandzkim, nauczyłam parę słów po francusku. Kto pracuje z Włochami, będzie miał włoskie przekleństwa w małym palcu. Ach, no i Baskowie nauczyli mnie też kilka zwrotów po baskijsku.
A jak się nie wie, co powiedzieć, to zawsze na podorędziu jest to polskie słowo niemieckiego pochodzenia, które może oznaczać wszystko w zależności od kontekstu, czyli wihajster. Przez całe życie używałam tego słowa, nie wiedząc, co tak właściwie znaczy. I po dobrych kilku latach zmagania się z niemieckim (nie nazywajmy tego nauką) ostatnio palnęłam się w czoło, gdy wreszcie odkryłam: aaaaaaa, vie heisst er, czyli jak on się nazywa. Teraz już wiem, że młodzi Kanaryjczycy nakładają sobie na włosy gomina,gominolas, czy jakiś tam inny wihajster.
A tu znajdziecie całą listę błędów językowych
3 thoughts on “Jak to się mówi, czyli wihajster”
Też kiedyś używałam tego słowa na bliżej nieokreśloną rzecz, nie mając pojęcia że to po niemiecku 😀 Tak sobie myślę że wihajster i nasze toruńskie “jo” to pozostałości po Krzyżakach 😀
Fantastyczne to słowo, może bowiem oznaczać wszystko. I paradoksalnie w niemieckim nie istnieje, jest tylko ten zwrot “vie heisst er”. To Polacy tak sprytnie przerobili na jedno słowo 🙂
stary toruński piernik pozdrawia Krzyżaczkę 🙂