Poniedziałkowy protest song na resztę tygodnia
Pomiędzy blogiem, wstawianiem prania i ogarnianiem statków, biegnąc od pralki do komputera, staram się wejść odpowiednio w zakręt, by nie wyrżnąć głową o łóżko. Żeby coś więcej z tego dnia pamiętać niż tylko, że starałam się zrobić wszystko, a i tak tylko padłam wieczorem i zapadłam w sen. Wynalazcom multiaskingu oraz promotorom produktywnego wstawania o czwartej rano mam ochotę wygarnąć. Poniedziałek to dobra okazja.
Jestem przekonana, że przyszłe pokolenia będą patrzeć na nasz ośmiogodzinny albo i dłuższy dzień pracy, na nasze krótkie urlopy, tak jak my spoglądamy wstecz na wiek XIX. I dziwimy się, jak można było żyć podczas rewolucji przemysłowej jako robotnik fabryki na przykład. No bo przecież nie można było, to mordęga jakaś musiała być straszna.
Codziennie rano w niezliczonych biurach, zakładach, firmach tego globu zjawiają się ludzie niezadowoleni z tego prostego faktu, że muszą się tam zjawić. W Hiszpanii, Polsce, w Niemczech, na Bałkanach słychać te westchnienia, jeszcze dwa dni, pięć, siedem do weekendu, wolnego, jeszcze trzy godziny. Wszyscy łączą się w jakimś zbiorowym cierpieniu, ćwiczą w powtarzaniu, że da się radę, wszystko będzie dobrze albo i nie będzie, ale rachunki trzeba zapłacić. Wraz z godziną szesnastą nie milkną bynajmniej te westchnienia, bo pracę zaczyna druga zmiana.
Kto śmie powiedzieć, że tej pracy jest za dużo i w ogóle ten system jest źle skonstruowany, usłyszy, że jest leniem. Wiadomo, leniem nikt być nie chce, to gorsze niż być trędowatym paralitykiem chorym na świerzb. I gorsze niż dziesięciokrotne plagi egipskie. Z tego też powodu pracuje się dalej. I jeszcze dlatego, że szef tak chciał, gospodarka chce oraz nadawany na okrągło blok reklamowy. Później wpada się w ciąg i nikt już właściwie nie pamięta, dlaczego tak ciągnie.
Ci, którzy naprawdę już nie wytrzymali, rąbnęli tym wszystkim, trzasnęli drzwiami, wyjęli z banku życiowe oszczędności w wysokości pięciu tysięcy złotych polskich i ruszyli do Tajlandii albo Indonezji. Prowadzić skromne życie tubylca, łowiąc ryby na plaży, składać chatynę z kokosa. Większość jednak boi się chorób tropikalnych oraz wyściubić nosa za drzwi, no a do Tajlandii jest dosyć daleko. I są tam komary.
Nie, nie zrozumcie mnie źle, ja się wcale nie wywyższam. Ja żadnego wielkiego buntu jeszcze nie wyraziłam i z podobnym jak wasze westchnieniem, rzekłam dziś rano: k…. poniedziałek. Dzielnie, ramię w ramię, noga w nogę poszłam napędzać gospodarkę do szesnastej, a później napędzać konsumpcję.
To, co się udało, to tylko bunt taki mały, drobniutki, ot, tyci tyci. Na tym zakręcie, w który właśnie wchodziłam, biegnąc od komputera do pralki, udało mi się wyhamować. I szybko, żeby pralka nie sprowadziła mnie do pionu, gdy zacznie wirować, udało mi się czmychnąć za drzwi, na klatkę schodową. A stamtąd już chybcikiem na plażę. Ha!, i co wy na to wynalazcy multiaskingu?

4 thoughts on “Poniedziałkowy protest song na resztę tygodnia”
Dlatego ja dwa razy zrezygnowałem z fajnie płatnej pracy (dwa razy więcej niż średnia) w Barcelonie.
Kocham morze i cieply klimat ale siedzieć cały dzień w pracy? No way…
Podobnie Kanary… ubóstwiam w nieskończoność Teneryfę, ale pracować po 6 dni w tygodniu znając np. 3 języki i zarabiać 1k EUR miesięcznie? Noł noł noł…
Wole po pracy mieć czas na rower i pojeździć po pięknych wioskach w Polsce i przy okazji mieć czas żeby zainwestować w siebie i później np. przyjechać z pracą zdalną na Kanary.
A takto pracujemy na czyjś rachunek, samemu nie mając za wiele z tego.
Choć muszę przyznać że te Hiszpańskie bezrobocie to ciekawa opcja po kilku miesiącach intensywnej pracy.
Pozdrawiam 🙂
Sześć dni w tygodniu, trzy języki i tysiąc euro? Z tak kiepską ofertą to się jeszcze nigdy nie spotkałam. No ale ja nie szukałam pracy na Teneryfie. To ciekawe, w sumie największe narzekania, jeśli chodzi o Wyspy Kanaryjskie, słychać właśnie z Teneryfy.
żeby być fair muszę uściślić – to tylko zasłyszana informacja…
Myślałem że na twoim blogu przeczytałem, iż tak wyglądają mniej więcej warunki pracy w turystyce (bo nie wiem czy łatwo jest znaleźć coś innego na wyspach) ale może się mylę, w razie czego proszę sprostuj.
Co do godzin pracy to często… trochę za długo jednak pracują jak na mój gust. Dla mnie siesta to tylko po pracy a nie w trakcie 😉
Pozdrawiam
Praca w turystyce to dosyć szerokie pojęcie i dużo zawodów. Sprzątaczki w hotelach czy recepcjoniści zatrudniani są na etacie i pracują po osiem godzin dziennie. Rezydent biura podróży czy przewodnik wycieczek będzie mieć już tych godzin więcej.
Gdy się jest świeżo przybyłym imigrantem, to faktycznie najłatwiej coś znaleźć w turystyce. Osoby, które już tu dłużej mieszkają, znają dobrze hiszpański i lokalne realia, znajdą też pracę w innych branżach.
Co do godzin pracy, to w całej Europie niestety jest ich za dużo. Nie wiem, jak tam na innych kontynentach, no ale domyślam się, że w Azji pewnie jest gorzej…